To od lat jedna z najważniejszych powieści w moim życiu, której nigdy nie przeczytałem. Aż do teraz. Już wyjaśniam tę sprzeczność.
Otóż byłem chyba w piątej klasie podstawówki, kiedy w telewizji poleciał amerykański serial Korzenie według powieści o tym samym tytule Alexa Haleya i rozpętało się szaleństwo. Rówieśnikom przypomnę, a młodszym czytelnikom wyjaśnię kontekst. Były tylko dwa programy telewizji, wideo jeszcze nie nadeszło, o streamingach nikomu się nawet nie śniło. Największym rarytasem były filmy amerykańskie, dozowane przez władzę, żeby socjalistycznemu ludowi we łbach się nie pomąciło. Więc ta rzadkość, plus nieposkromiona i przekorna miłość Polaków do wszystkiego, co amerykańskie, powodowały, że czekało się na każdego, nawet najbardziej badziewnego „Amerykana”.
I w taki świat wszedł serial Korzenie, puszczony wieczorem w porze największej oglądalności. Dla PRL-owskiej władzy był idealny, bo pokazywał koszmarny świat niewolnictwa i potwornego wyzysku Afroamerykanów (Murzynów, jak wtedy wszyscy mówili), na których USA zbudowały swoją pomyślność.
Ale dzieciaki miały to w pompie. Zakochały się w głównym bohaterze – Kunta Kinte, młodym Afrykaninie porwanym z zachodniej Afryki. Każdy chciał nim być, popularnością chyba przebił kapitana Klossa. Fascynowały tajemnicze afrykańskie rytuały, a do dzisiaj pamiętam podwórkową podjarkę, że na penisa mówili „foto”. A ja, kurdelek serdelek, przeżywałem te uniesienia podwójnie i traumatycznie, bo po brutalnej scenie na początku serialu rodzice wygonili mnie do pokoju. Na nic błagania, szlochy, szantaże emocjonalne i szczera rozpacz.
Oczywiście nie mogłem się w szkole przyznać do tej katastrofy, więc chłonąłem relacje innych, udawałem, że widziałem, i bawiłem się w Kunta Kinte. I wychodzi na to, że pozapominałem większość bohaterów dzieciństwa, ale nie młodego chłopaka z ludu Mandinka.
I migusiem, ledwie jakieś 45 lat później, sięgnąłem po powieść, na podstawie której powstał serial. I absolutnie nie dziwię się jej fenomenalnej popularności za oceanem. Ale też, jeśli chcecie tu, nad Wisłą, poczytać świetną sagę, to zachęcam.
Na gruncie amerykańskim Haley zrobił to – nieco śmiałe porównanie – co Joanna Kuciel-Frydryszak ze swoimi Chłopkami kilka dekad później w Polsce. Opisując historię swojej rodziny, począwszy od mojego ukochanego Kunta Kinte, ofiarował swoim pobratymcom pamięć, historię, tożsamość, dumę i poczucie przynależności. Ponoć pracował nad Korzeniami dwanaście lat. To widać w niesamowitej pieczołowitości odtwarzania przeszłości.
Haley umie opowiadać. Jak ci afrykańscy grioci, którym składa hołd w powieści. Klasycznie, elegancko, po bożemu, więc płynie się pięknie przez liczące 800 stron i to gęstym drukiem Korzenie. Jeszcze jedno porównanie, też nieoczywiste: Henryk Sienkiewicz. Tak, tak, Haley ma tę swadę i – rzekłbym – poczciwość wielkiego kustosza naszej polskiej narodowej wyobraźni. Bo Korzenie bywają okrutne (nic dziwnego), opisy są brutalistyczne, ale jednocześnie jest w nich jakiś uwznioślony duch opowieści dla idealistycznych młodych ludzi, pisanej ku pokrzepieniu serc.
A że niebawem czas świąteczno-noworocznego nieróbstwa, to lektura jak znalazł na długie zimowe wieczory.
Przełożyła Blanka Kuczborska.
Wydawnictwo Albatros

