Oliver Burkeman, „Cztery tysiące tygodni”

W idealnym momencie dorwała mnie ta książka. Moje odwieczne pole walki – kiedy ja to wszystko przeczytam? zobaczę? zwiedzę? Kiedy się tym nacieszę? – uległo poszerzeniu. Dopadła mnie świadomość, panika, że nie ogarniam już kompletnie niczego, że zapełniam kolejne punkty w kalendarzu, a piętrzą się te niezrealizowane, zapomniane. Pięciu żyć nie starczy; odcinam jedną smoczą głowę, wyrasta pięć nowych.

I wtedy w ręce wpadły mi Cztery tysiące tygodni Olivera Burkemana, brytyjskiego dziennikarza, absolwenta Cambridge po naukach społeczno-politycznych, wieloletniego felietonisty „Guardiana”. Gdybym miał w jednym zdaniu powiedzieć, co mnie najbardziej trafiło, to przesłanie: J…ć FOMO!

FOMO, czyli fear of missing out, strach, że coś cię ominie. Moja wieczna obsesja, że życie jest gdzie indziej, że gdzieś tam trawa jest bardziej zielona. No jest. I co z tego? Pamiętam, jak wspaniała Zadie Smith w wywiadzie udzielonym mojej żonie, zapytana o wnioski z pandemii, odpowiedziała, że w ogóle zeszło jej ciśnienie związane z edukacją dzieci. Jakie to ma znaczenie, gdy znany świat może w każdej chwili stanąć do góry nogami?

Trochę w tym duchu jest książka Burkemana. „Każdy odczuwa to trochę inaczej, ale wszyscy wzdragamy się przed myślą, że nic więcej nas nie czeka – że to życie, pełne wad i nieuniknionych słabości, niesamowicie ulotne i płynące w dużej mierze własnym torem, jest jedynym, którego przyjdzie nam spróbować.” I to nie jest złe. Od dawna powtarzam sobie, żeby nie przejmować się rzeczami, na które nie mam wpływu. Że nie zbawię świata. I nie muszę. Że mogę sobie wybrać drobny cel – np. pomoc Ukrainie, ciągłe przypominanie o jej walce i cierpieniu – i nikt nie będzie mnie wpędzał w poczucie winy, że nie przejmuję się sprawą X albo Y.

Lubiłem i powtarzałem powiedzenie: chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach. Burkeman pisze: „Prawdopodobieństwo, że znajdę w sobie siły, aby być na tyle wydajnym, zdyscyplinowanym i wytrwałym, by nabrać poczucia, że panuję nad sytuacją, wypełniam wszystkie zobowiązania i nie muszę niepokoić się o przyszłość, było zerowe.”

Tak właśnie. Ta książka wpisuje się w wiele moich intuicji i lęków. Moja obsesja planowania, by odegnać niepokoje. Ciągłe przekonanie, że robię za mało, że nie spełniam jakichś oczekiwań, które tak naprawdę sam sobie postawiłem. Niemożność pogodzenia się, że pewne rzeczy są niemożliwe i już. Impossible is nothing jest fajnym hasłem reklamowym i tyle.

Ta książka jest między innymi o tym, żeby olać wszystkie rady w stylu „6 rzeczy, które musisz zrobić przed śniadaniem, żeby coś tam coś tam”, że przyszłość nie jest ziemią obiecaną, do której brniemy, zapominając o tu i teraz, że obsesja na punkcie wykorzystania czasu jest niszcząca. Że podejście „kiedy wreszcie to zrobię, to wtedy…” jest chorobą.

Nie chcę Was przekonywać, że Cztery tysiące tygodni to krynica wszelkich mądrości. Nie. To przyjemna książka napisana przez inteligentnego, zdroworozsądkowego gościa, która trafiła na zmęczonego wierzgającym życiem czytelnika i trochę rozświetliła horyzont, przypominając o paru ważnych sprawach w czasach lęku i mroku. Tylko tyle i aż tyle.

Wydawnictwo Insignis

Udostępnij:
7