Wiosną 1995 roku w polskim batalionie w Krajinie zginął żołnierz, kapral Piotr Moszyński. W pierwszej wersji: od kuli snajpera. Serbskiego albo chorwackiego, bo Polbat znajdował się między pozycjami dwóch armii, a nawet trzech, ponieważ za plecami miał jeszcze wojska muzułmańskie. Potem ze strony Ministerstwa Obrony Narodowej pojawiły się informacje, że to był nieszczęśliwy wypadek, ale w dosyć kuriozalnej wersji: rzekomo dwóch żołnierzy nożem otwierało puszkę czy butelkę, jednemu nóż się omsknął i dźgnął w udo, samego siebie albo tego drugiego. Wojsko, jak to wojsko, nie było skłonne do zasypywania dziennikarzy informacjami. Pozostawały spekulacje, co też w zasadzie dzieje się w tym batalionie działającym w warunkach frontowych, bo nigdy za wiele przypominania, że internetu w dzisiejszym rozumieniu nie było, żołnierze, ani ich koledzy czy bracia blogów nie prowadzili, mejli nie słali, więc nie było co wklejać na Facebooka. W sumie jak w marzeniach Kononowicza, nie było niczego.