Moje teksty

Delegacja
Wiosną 1995 roku w polskim batalionie w Krajinie zginął żołnierz, kapral Piotr Moszyński. W pierwszej wersji: od kuli snajpera. Serbskiego albo chorwackiego, bo Polbat znajdował się między pozycjami dwóch armii, a nawet trzech, ponieważ za plecami miał jeszcze wojska muzułmańskie. Potem ze strony Ministerstwa Obrony Narodowej pojawiły się informacje, że to był nieszczęśliwy wypadek, ale w dosyć kuriozalnej wersji: rzekomo dwóch żołnierzy nożem otwierało puszkę czy butelkę, jednemu nóż się omsknął i ­dźgnął w udo, samego siebie albo tego drugiego. Wojsko, jak to wojsko, nie było skłonne do zasypywania dziennikarzy informacjami. Pozostawały spekulacje, co też w zasadzie dzieje się w tym batalionie działającym w warunkach frontowych, bo nigdy za wiele przypominania, że internetu w dzisiejszym rozumieniu nie było, żołnierze, ani ich koledzy czy bracia blogów nie prowadzili, mejli nie słali, więc nie było co wklejać na Facebooka. W sumie jak w marzeniach Kononowicza, nie było niczego.
Sekretne życie małp
Do Göteborga pojechałem z moim przyjacielem Dominikiem Rutkowskim, którego poznałem jesienią 1971 roku w przedszkolu na tyłach nieistniejącego już kina Wars na warszawskim Nowym Mieście. Zresztą przedszkola też już nie ma, o czym przekonałem się, kiedy dorwała mnie nostalgia i wybrałem się na spacer po miejscach dzieciństwa.
Przyjechała planeta małp
Czwarta rano, wtorek, 22 sierpnia. Zgodnie z planem cztery autokary do Göteborga mają odjechać o piątej, ale pod stadionem Legii czeka już kilkadziesiąt osób. Twarze wczorajsze. Niektórzy popijają piwko. Ludzi przybywa, noc ustępuje, ożywia się atmosfera. Większość w klubowych koszulkach, na nogach adidasy lub basenowe klapki. Pojawia się radiowóz. Kilku chłopaków siedzących na sportowych torbach nuci od niechcenia: „Zawsze i wszędzie policja jebana będzie”.
Dlaczego nie zostałem oceanografem
Chciałbym napisać, że od zawsze pragnąłem być dziennikarzem, ale minąłbym się delikatnie z prawdą. Moje pierwsze konkretne marzenie o przyszłości to oceanografia. Nie pamiętam, czy to ja poprosiłem rodziców, by mi kupili poważną księgę naukową o oceanach, bo już mnie fascynowały, czy też zainteresowanie przyszło pod wpływem prezentu. Pewne jest, że na dłuższy czas zanurzyłem się w morskich głębinach, śledziłem dyskusje, który rów jest najgłębszy i ile ma w zasadzie metrów, czytałem z podziwem o przygodach i odkryciach Jacques’a Cousteau, oglądałem potwory żyjące setki metrów, jeśli nie kilometry pod powierzchnią, a nawet, o zgrozo, napisałem wzmożony uczuciowo wiersz o sile miłości przypominającej tsunami i na tym moja przygoda z oceanografią zasadniczo się skończyła. Może to i lepiej. Jedyny znany mi człowiek z szeroko rozumianego kręgu towarzyskiego, który studiował naukę moich marzeń, pracuje dzisiaj w banku.
7